Yeaatan
Lunatic
Dołączył: 15 Sty 2006
Posty: 58
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: wziąć na wódkę?
|
Wysłany: Sob 17:53, 27 Wrz 2008 Temat postu: |
|
|
Nine Inch Nails - The Downward Spiral
Równo na miesiąc przed tym, jak medialna "kariera" grunge'u znalazła makabryczne apogeum w samobójczej śmierci Cobaina, światło dziennie ujrzał drugi longplay "dziewięciocalowych" - The Downward Spiral, z miejsca osiągając komercyjny sukces i wyprowadzając industrial na salony. Z dzisiejszej perspektywy jednak nie to powinno być najważniejsze dla przeciętnego człowieka, ale autentyczna wartość samego albumu. Bo przecież Reznor mógl się okazać tylko kontrowersyjną ciekawostką, obliczoną na tanią prowokację i zysk.
Na szczęście jest inaczej.
To nie jest radosny album. Czternaście utworów (nie liczę bonusowego Burn, który początkowo wzbogacił edycję japońską płyty, trafiając później na jej zremasterowaną edycję wydaną z okazji dziesięcioletniego jubileuszy The Downward Spiral) składa się na opowieść o alienacji, rozpatrzonej z punktu widzenia zamkniętego w światku własnych lęków i obsesji człowieka. Reznor wykreował przed nami świat rodem z wizji Nietzschego, świat "przewartościowania wszelkich wartości" i martwego Boga (Heresy). Nasz bohater, dla którego miłość i przyjaźń okazują się li tylko pustymi frazesami (Piggy, Ruiner), nadaremno stara się zatkać pustkę egzystencji snując chore fantazje erotyczne, wypominając samemu sobie niespełnione marzenia, żeby w końcu, popchnięty świadomością iluzoryczności wszelkich zasad, odważyć się na zbrodnię.
Niepokojąca atmosfera tekstów (które z czysto literackiego punktu widzenia nie zasługują co prawda na miano wybitnych, niemniej intrygują), dobrze komponuje się z warstwą muzyczną, pełną kontrastów, zmian tempa, nagłych wyciszeń i wybuchów, pokręconych, ale i urzekających, melodii. Przyjrzyjmy się chociaż jednemu z najsławniejszych utworów z płyty - Closer. Na monotonny rytm zaczyna nachodzić melodyjna linia basowa i nieomal przebojowa partia wokalna Reznora. Chciałoby się powiedzieć - wymarzony, radiowy przebój. Z tym, że żaden radiowy przebój nie zostałby okraszony refrenem: I want to fuck you like a animal, I wanna feel you from the inside. Świetnym przykładem jest też Ruiner, rozpoczynający się prawie tanecznym (tyle, że przeciętni bywalcy dyskotek przy czymś podobnym tańczyć raczej nie zechcą) motywem, wzbierającym na agresji (tak samo, jak początkowo spokojny głos Reznora przekształca się we wrzask), by nagle ustąpić miejsca ciężkiemu, metalowemu riffowi. A potem znów się wyciszyć i urzec nas piękną, choć prostą, solówką gitarową. David Gilmour może to nie jest, ale robi wrażenie. Podobnie z pozostałymi utworami, w których Reznor zdaje się igrać ze słuchaczem, łudząc go wyciszonymi partiami tylko po to, żeby za moment zaatakować go z jeszcze większa furią. Po jedynym w pełni spokojnym na całym albumie utworze - A Warm Place, następują masywne Eraser oraz Reptile. W kompozycji tytułowej delikatną melodię skontrastowano obłąkańczym krzykiem, zestawionym w recytowanymi (a w zasadzie wyszeptanymi) słowami: he put a gun into his face. A później jest już tylko Hurt - ballada tyleż poruszająca, co chora...
Powracając do naszkicowanego przeze mnie we wstępie kontekstu historycznego: Reznor przeciwstawił samego siebie scenie z Seattle. Własny muzyczny indywidualizm flanelowej rodzince. I zwyciężył. Soundgardenowi bądź Nirvanie można w nieskończoność wytykać widoczne zapożyczenia z punk rocka bądź hard rockowych klasyków. Ale drugiego Nine Inch Nails nie było nigdy i nie będzie, chyba że w wykonaniu podrzędnych epigonów. To jednak nie tylko nie podkopie jego pozycji w muzycznym kanonie, lecz przeciwnie - dodatkowo ją utwierdzi.
10/10
***
Nine Inch Nails - The Slip
Pamiętam, jak niedawno w pewnym magazynie filmowym napisano o braciach Wachowskich, iż cierpią na "biegunkę pomysłów" i po nagraniu jednego dobrego filmu zaczęli odcinać kupony i ugrzęzli w mało wymagającej od widza tandecie. Aż się prosi, żeby sparafrazować te słowa na potrzeby poniższej recenzji i odnieść je do Trenta Reznora. Jeżeli chodzi o częstotliwość wydawania kolejnych albumów z premierowym materiałem, fani Nine Inch Nails nie powinni narzekać, dawno minęły bowiem czasy kiedy na kolejny album trzeba było czekać 5 lat. Ale wtedy przynajmniej okazywało się, że owe 5 lat pracy nie zostało przez Reznora zmarnowane. Jak jest dzisiaj? Dość przeciętna With Teeth oraz umiarkowanie zadowalający Year Zero nie były jednak płytami jakich mogliśmy oczekiwać po jednej ze sztandarowych postaci światowego industrialu. I taką płytą nie jest też The Slip.
Muszę na samym początku przyznać, że przez ostatni czas przestałem śledzić poczynania Reznora. Oczywiście z przyjemnością odnotowywałem premiery kolejnych wydawnictw, ale nic poza tym - ignorowałem kolejne przetasowywania składu, informacje na temat sprzedaży albumów etc. I mało by brakowało, gdybym w ten sposób przeoczył samo The Slip! Sposób promowania i rozprowadzania go nie należy bowiem do typowych. Reznor, zawiedziony komercyjną porażką Year Zero, postanowił zerwać z normalnym sposobem dystrybucji i chociaż album trafił do sklepów, wszyscy chętni mogli ściągnać go wcześniej całkowicie za darmo z oficjalnej strony internetowej NIN. Stare porzekadło głosi, iż "darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby", niemniej po artyście tego formatu mogliśmy oczekiwać czegoś bardziej udanego...
Przypatrzmy się kolejno poszczególnym piosenkom. Introdukcja - 999,999 posiada intrygujący, fabryczny klimat, a industrialne dźwięki skontrastowano ładną (acz nieco dziwaczną) melodią, na tle której z czasem przebija się głos Reznora. Zaraz potem obrywamy po uszach gwałtowną partią perkusji i rusza 1,000,000 (swoją drogą, cóż za inwencja w wymyślaniu tytułów. Przyznam, że mocno rozczarowujący i przynoszący na myśl takie mało pomysłowe, "czadowe" utwory, jak The Collector bądź The Beginning Of The End. Nie wiem, być może to już nawyk Reznora, żeby na samym początku albumu częstować słuchacza takimi średniakami, ale pomyślałem sobie "nic to, idziemy dalej". Zostałem zatem nieco "uspokojony" Letting You, który swoją gwałtownością i chaosem dźwiękowym przynosił na myśl szacowny Broken. Ale i tak jest jedynie cieniem tamtego świetnego wydawnictwa. Discipline, płytowy "hit", plasujący się zresztą na serwisie last.fm jako najczęściej słuchana kompozycja "dziewięciocalowych" (chociaż to całkiem zrozumiałe, podobnie było niegdyś z The Hand That Feeds). Jak na mój gust - utworek taki sobie, nie można jednak odmówić Reznorowi, że postarał się nieco go urozmaicić (partia fortepianu pojawiająca się w drugiej zwrotce, wyciszenie w pewnym momencie "rozkołysanej" gitary). Kolejne dwie piosenki (Echoplex, Head Down) nie niosą ze sobą niczego ciekawego - ot, średnio udana próba połączenia czadu z melodią. Pewne urozmaicenie niesie ze sobą wyciszony, oparty na fortepianie Lights In The Sky, gdzie partia wokalna przypomina odrobinę tę z (szanując proporcje) The Fragile. Utwór już jako taki jest całkiem sympatyczny, a stanowi wstęp dla ambientowego Corona Radiata. Tutaj z kolei kłaniają się najbardziej psychodeliczne i transowe dokonania nieodżałowanego Coil, a początkowo dość spokojny utwór nabiera w dwóch ostatnich minutach siły. Dochodzimy do (moim zdaniem) najciekawszej kompozycji na płycie - Four Of Us Are Dying, gdzie Reznor z powodzeniem przypomina, że łączenie skrajnie odmiennych klimatów w jednym utworze jest jego znakiem rozpoznawczym. Niezły podkład, ciekawa linia basu połączony z elektronicznym zgiełkiem, odrobinę klaustrofobiczny klimat - jest więc na czym zawiesić ucho. Na sam koniec dostajemy kolejną porcję mocniejszego grania w postaci Demon Seed, energicznego, ale niezbyt powalającego.
Nie mamy co prawda do czynienia z całkowicie nieudanym albumem, lokuje się on bowiem na półce z napisem "w miarę solidna średnia". Problem z The Slip jest jednak taki, iż ciekawsze i zaznaczone przeze mnie utwory są interesujące tylko w kontekście całej płyty, blednąc przy wcześniejszych dokonaniach NIN-u. Ulotnił się ten specyficzny nastrój panujący na The Downward Spiral a także The Fragile, ale i (co najbardziej mnie smuci) autentyczna chęć grania, którą można było niemal fizycznie odczuć. Wolę zatem potraktować to jedynie jako wypełniacz, który zaserwował nam Reznor przed kolejnym, miejmy nadzieję - lepszym wydawnictwem. Dodajmy: wypełniacz, który mógł sobie darować.
4/10
|
|
|